To było pierwsze ciche popołudnie od bardzo dawna. Wczesnym rankiem kapitan Burnett, w asyście swojego najwierniejszego hinduskiego służącego, opuścił Simlę i udał się na południe kraju, gdzie miał załatwiać pewne tajemnicze interesy, których nazwy żadnemu z członków swojej rodziny nie zdradził. Ostatnio niewiele z nimi rozmawiał, czasem tylko powiedział parę miłych słów do Abigail, która zaskarbiła sobie wreszcie jego serdeczność, wychodząc dobrze za mąż i prawie równe dziewięć miesięcy po ślubie rodząc zdrowego, ślicznego chłopca. Przynajmniej o nią kapitan nie musiał się martwić — zawsze wiedział, że odziedziczyła po nim zdrowy rozsądek, czasem bał się tylko, że była zbyt ładna, żeby to, jak przyciągała spojrzenia wszystkich mężczyzn w okolicy mogło się dobrze skończyć. Całe szczęście Louis Hartley zakochał się bez pamięci, a Abigail bez zastanowienia przyjęła jego błyskawiczne oświadczyny, głównie dlatego, że obawiała się gniewu ojca. Kapitan już wcześniej dał jej do zrozumienia, jak bardzo nie obchodziło go, co jego córka po cichu o tym wszystkim myślała. Nie zamierzał więc przejmować się jej dziecinnymi obawami, kiedy mówiła, że ledwie skończyła osiemnaście lat i może lepiej by było, gdyby jeszcze trochę poczekała z małżeństwem. Hartleyowie mieli świetne nazwisko, niezmienną od lat pozycję w społeczeństwie i dużo pieniędzy. Gdyby kazała Louisowi czekać, mógłby się jeszcze, nie daj Boże, rozmyślić. Abigail wiedziała, że ojciec by jej nie wybaczył, gdyby przepuściła taką okazję, zwłaszcza, że jej starszy brat konsekwentnie robił wszystko, by zniszczyć dobrą opinię, jaką ich rodzina cieszyła się w północnych Indiach. W pewien sposób Abigail zależało, aby ojciec chociaż nią nie czuł się rozczarowany.
Dzisiaj jednak nie musieli się przejmować humorami kapitana. Jego wyjazd na jakiś czas miał zakończyć nieustanne kłótnie i nastające po nich pozornie spokojne dni, podczas których wszyscy zbierali siły przed następnym przewrotem. Sprawy zaszły tak daleko, że mieszkająca od ślubu z Hartleyami Abigail bała się odwiedzić własną rodzinę, bo awantura między jej bratem a ojcem mogła wybuchnąć w każdej chwili. Pomyśleć, że winny temu był człowiek, który tak wiele im zawdzięczał. Choć wszystko kręciło się wokół Roberta, a Abigail dawno już wyleczyła się z beznadziejnego zauroczenia Rainierem Somersettem, poczuła się głęboko dotknięta jego bezdusznym (pomijała już fakt, że przy okazji zwyczajnie niesmacznym) zachowaniem. Praktycznie się z nimi wychował. Pomieszkiwał w ich domu, kiedy jego ojciec wyjeżdżał na Cejlon i zapominał wrócić na czas albo interesy zatrzymywały go do ostatniej chwili i „po prostu nie mógł już zdążyć przed monsunem”. Nawet ich matkę traktował jak własną.
Ale John i Rainier Somersettowie byli teraz daleko stąd, zostawiwszy swoje małe imperium pod opieką kapitana. Nikt nie mówił tego głośno, ale wszyscy wiedzieli, że z Anglii wróci tylko jeden z nich i na pewno nie będzie to Rainier. Abigail, teraz, gdy wyszła już za Louisa, było naprawdę wszystko jedno, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Szkoda tylko, że Robert wdał się w ich ojca jedynie z wyglądu i już od prawie miesiąca zachowywał się tak, jakby każdego dnia świat kończył się dla niego na nowo. Zawsze siedziało w nim coś niepokojącego, coś, co sprawiało, że dla innych ludzi robił bardzo głupie rzeczy, a potem, kiedy zaczynało robić się gorąco, z problemem zostawał całkiem sam. Może nie byłby taki niepocieszony, gdyby została z nim ta głupiutka Wallis, ale ona też sobie pojechała. Abigail miała ochotę parskać śmiechem za każdym razem, gdy widziała, jak jedyna córka szanowanego sir Duncana Ellery’ego uganiała się za kimś, kto nigdy nie patrzył na nią jak na kogoś więcej niż przyjaciółkę. Nawet popłynęła z nim do Europy! (No dobrze, oficjalnie popłynęła tam ze swoim ojcem, a termin zbiegł się akurat z planowym na wariackich papierach wyjazdem Rainiera, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że gdyby Wallis nie wsiadła na ten sam statek, to pewnie do tej pory stałaby w bombajskim porcie i machała mu na pożegnanie, ocierając łzy koronkową chusteczką.)
Rozmyślania Abigail zostały przerwane przez nieśmiały głos matki, która pojawiła się w prowadzących z domu na taras otwartych na oścież drzwiach:
— Widziałaś może gdzieś Roberta?
Abigail oderwała wzrok od hinduskiej niani, która spacerowała po ogrodzie, kołysząc w ramionach jej małego Louisa, nazwanego imieniem swojego ojca tylko dlatego, że Hartleyowie się uparli. Przestała wachlować się szerokim, ręcznie malowanym wachlarzem i spojrzała na matkę. Była inna. W ciągu ostatniego miesiąca postarzała się o parę lat. Jej oczy zdawały się większe niż zwykle, jakby ciągle przestraszone, a ona sama — mniejsza, drobniejsza, bardziej krucha. Na twarzy chyba przybyło jej kilka zmarszczek, a w splocie niedbałego warkocza, upiętego w niski kok, przebłyskiwały siwe pasma, których nie tak dawno jeszcze nie było widać. Tydzień temu obchodziła czterdzieste piąte urodziny. Z tej okazji Robert i kapitan urządzili taką awanturę, że Abigail, która zjawiła się w rodzinnym domu na specjalnie wydanej kolacji razem z mężem i jego rodzicami, do tej pory nie miała dość odwagi, by spojrzeć teściom w twarz.
— Niedawno wrócił z miasta — odparła, wzruszając obojętnie ramionami. Było jej naprawdę wszystko jedno, w którym kącie znowu zaszył się jej braciszek, by w spokoju móc oddawać się ponurym myślom, nieustannie zaprzątającym jego mroczną główkę.
Miała go serdecznie dość. Narobił jej okropnego wstydu przed Hartleyami. Jak dobrze, że byli na tyle przyzwoitymi ludźmi, by zgodnie uznać, że nic wielkiego się nie stało i zachowywali się, jakby nigdy nie obiło im się o uszy, o co właściwie bez ustanku mogli kłócić się Burnettowie.
— Pójdę z nim porozmawiać. — Och, mamo, miała ochotę westchnąć Abigail. Taty tu nie ma. Tatko wyjechał. Wróci dopiero za parę dni. Do tej pory nie musisz nikogo pytać o zgodę. Idź i rozmawiaj z nim, jeśli masz ochotę. — Pewnie jest w ogrodzie.
— Też tak myślę — przytaknęła i obejrzała się szybko na służącą. — Bym zapomniała, mamo! Powiedziałam Louisowi, że zostanę tu do wieczora. Pewnie wpadnie późnym popołudniem, kiedy pozałatwia już wszystkie sprawy — oznajmiła, ale okazało się, że w chwili, w której na sekundę odwróciła wzrok, by spojrzeć na hinduską nianię, jej matka zniknęła już w głębi domu.
Natalie Burnett nie była bojaźliwą kobietą. Wręcz przeciwnie — dwadzieścia pięć lat temu wielu podziwiało jej odwagę, kiedy, w żaden sposób nie przymuszana, a nawet odwodzona od tego pomysłu przez własnych rodziców, zgodziła się wyjść za starszego o dziesięć lat, słynącego z porywczości i umiłowania do wpadania w finansowe tarapaty Burnetta. Pochodzący od wojskowego stopnia kapitan przylgnął do niego na dobre dopiero parę lat później, a Natalie nie mogła pozbyć się wrażenia, że razem z przydomkiem zaczęły uwydatniać się jego najgorsze i najbardziej uprzykrzające życie z nim cechy, na które wcześniej nie zwracała uwagi, bo jeszcze była młoda i zakochana. Człowiekiem w całym tego słowa znaczeniu Burnett był raczej dobrym. Miał w sobie mnóstwo ambicji, która niestety często pozostawała niezaspokojona, bo zawsze robił jakiś krytyczny błąd w swoich interesach, ale poza tym konsekwentnie dążył do realizacji swoich celów, dużo wymagał od siebie i od innych, a przy tym troszczył się, żeby jego rodzina mogła cieszyć się posiadaniem pięknego domu i beztroskim życiem we wspaniałej Simli. Brakowało mu tylko naturalnej dobroci serca, która pozwalałaby im wieść normalne, pozbawione wiecznych kłótni, krzyków i wzajemnych pretensji rodzinne życie, ale Natalie przez długi czas sądziła, że swoją niezaprzeczalną wielkodusznością, którą tylu ludzi w niej dostrzegało i mówiło o tym głośno, nadrobi za siebie i męża. O, jaka ona była wtedy naiwna.
Zmieniła się przy tym człowieku tak, że czasem, gdy patrzyła w lustro, nie poznawała samej siebie. Teraz wystarczyło, że podniósł głos, a ręce same zaczynały się jej trząść. Prawie zupełnie nie miała już siły, żeby z nim walczyć, a to, co z niej zostało, postanowiła wykorzystać jak najlepiej i naprowadzić swojego syna na właściwą drogę. Kto mógł mu teraz pomóc, jeśli nie ona?
Nie musiała długo szukać Roberta — była jego matką. Przylegający do ich, szumnie zwanego przez kapitana posiadłością, domu ogród miał pewną charakterystyczną cechę: roiło się w nim od wysokich na prawie dwa metry, rozłożystych krzewów białych róż, tworzących całe poplątane, oszałamiająco pachnące o tej porze roku, dzikie aleje. Trzeba było przejść je wszystkie kilka razy, by zapamiętać, gdzie rosła stara, obficie kwitnąca japońska magnolia, duma ich hinduskiego ogrodnika, który pracował tu jeszcze dla poprzednich właścicieli.
Natalie uwielbiała wczesne popołudnia takie jak to, gdy słońce padało pod takim kątem, że jego promienie dziarsko przedzierały się przez gęsto splątane gałęzie kwitnącego drzewa i padały na ustawioną pod nim pozbawioną oparcia kamienną ławeczkę, nie rażąc w oczy siedzących na niej osób, ale nie pozwalając też odczuć chłodu.
Doskonale pamiętała czasy, kiedy, razem z młodziutką i wciąż jeszcze przestraszoną otaczającym ją zupełnie nowym światem Jewel Somersett potrafiła przesiedzieć pod tą magnolią całe dnie. Dużo wtedy rozmawiały, często Jewel z uśmiechem na ustach i anielską cierpliwością uczyła pozbawioną lingwistycznych talentów Natalie swojego ojczystego języka, a czasem po prostu obie cieszyły się ze swojego towarzystwa. Potem Jewel skończyła dwadzieścia lat, urodziła dziecko i umarła, a Natalie przyprowadzała na ławeczkę jej i swojego syna tak często, że czasem trzeba było ich stamtąd przeganiać, bo bawili się razem tak dobrze, że zapominali o bożym świecie. Po wyjeździe Rainiera Robert zrobił z tego miejsca swoje prywatne sanktuarium, do którego uciekał, kiedy po raz kolejny nie mógł dogadać się z kapitanem. W ostatnich tygodniach ogromną większość swojego czasu spędzał w ogrodzie, wściekły na cały świat, a najbardziej chyba na siebie.
— Tu jesteś. Mogę?
Nie doczekała się odpowiedzi, ale i tak usiadła obok. I zupełnie nie wiedziała, co powinna dalej ze sobą zrobić. Mogła beznadziejnie wygładzać fałdy spódnicy, zakładać wymykający się z niestarannie upiętej fryzury kosmyk włosów za ucho, bawić się pierścionkiem z wielkim ametystem, który nosiła na serdecznym palcu od dnia zaręczyn z kapitanem albo nerwowo zagryzać usta. Niepewnie zerkała w stronę syna, zastanawiając się, czemu nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio normalnie ze sobą rozmawiali.
— Jesteś na mnie zła? — Robert odezwał się pierwszy.
— Za co? Za tamto? — Nie miała pojęcia, czy wspominał tylko proszoną kolację, podczas której oprócz wrogich spojrzeń w powietrzu latały również fragmenty stołowej zastawy, czy mówił o czymś jeszcze. Jednak niezależnie od tego, co miał na myśli, odpowiedź w obu przypadkach była taka sama. — Nie. Nie jestem. Byłam przez chwilę, ale już nie jestem. Jest mi tylko trochę przykro, ale to wszystko.
Wzięła głęboki wdech, starając się zapanować nad własnymi nerwami. Bardzo by chciała nie musieć tego teraz mówić. Bo jak miała powiedzieć własnemu dziecku — choć nigdy nie mówiła tego głośno, a Robert był już dorosły, wciąż czasem w ten sposób o nim myślała — że nie było już dłużej mile widziane we własnym domu? Że ona, jego matka, nie potrafiła i tak naprawdę nie chciała kolejny raz szukać w sobie siły, żeby znowu sprzeciwiać się kapitanowi. Jak mogłaby mu się sprzeciwiać, skoro w pewnej części, bardzo niewielkiej, ale wciąż, podzielała jego zdanie? Brzydziła się tym, że nie potrafiła znaleźć dość zrozumienia, jednak tym razem Robert zachował się tak skrajnie nieodpowiedzialnie, jak jeszcze nigdy wcześniej. Przekroczył wszystkie granice i nawet niespecjalnie starał się to zatuszować. Przestraszył się właściwie dopiero, kiedy wszystko wyszło na jaw, a kapitan zaczął opowiadać, jaką to wyszukaną krzywdę mu zrobi (wszyscy wiedzieli, że byłby do tego zdolny). Jak Robert mógł coś takiego zrobić, kiedy został wychowany twardą ręką, nauczony, że pewne rzeczy zgadzają się z moralnym postępowaniem, a inne zwyczajnie nie i tak zbudowany był ich świat — tego Natalie nie rozumiała. Czegoś jednak nie mogła jeszcze bardziej zrozumieć — jak ktoś mógł coś takiego zrobić jemu? A najgorsze i najbardziej bolesne w tym wszystkim było chyba to, że ten ktoś nie był bezimiennym człowiekiem, którego twarzy Natalie nie znała.
— Próbowałam go przekonać, że Kalkuta to nie jedyne wyjście… — odezwała się, kolejny raz nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi. — Ale…
— Mamo — przerwał jej. — Ja nie zrobiłem niczego złego.
Przez chwilę poczuła się kompletnie zbita z tropu. Czy sama jeszcze niedawno nie powtarzała tego samego, starając się przemówić swojemu mężowi do rozsądku?
Nieraz, gdy zdawało jej się, że była już u skraju wytrzymałości, zamykała na chwilę oczy i trzy razy mówiła sobie, że wszystko jest w porządku, a kiedy podnosiła powieki kłamstwo miało stać się prawdą. Czasem to działało, czasem nie. Zanim tu przyszła chyba tysiąc razy wyrecytowała: on nie zrobił nic złego. Popełnił zwykły błąd, każdego dnia ludzie popełniali jakieś błędy. Zrobiła wiele, żeby i to kłamstwo zamieniło się w prawdę. Naprawdę próbowała rozmawiać z kapitanem, starała się przekonać go, że pozbycie się Roberta z Simli pod byle jakim, wymyślonym naprędce pretekstem nie było jedynym wyjściem. Mógł pozwolić mu zostać, gdyby tylko wykazał trochę dobrej woli. Gdyby spróbował go zrozumieć. Gdyby potrafił dostrzec, że nie mogli próbować całej winy zrzucać na Roberta — byli jego rodzicami, też musieli w pewnym momencie zrobić coś źle. Był młody. Popełnił błąd, który Natalie, jako jego matka, była gotowa mu całkowicie wybaczyć i zapomnieć, póki kapitan nie uderzył pięścią w stół i nie zagrzmiał: kobieto, czy ty rozumiesz, co właśnie próbujesz usprawiedliwić?
Nie chciała tak po prostu go odpychać, zgadzać się z kapitanem, że problem sam się rozwiąże, jeśli przez chwilę od siebie odpoczną, a więc doprowadzą do sytuacji, w której Robert zamieszka w Kalkucie ze swoim wujem, jej nieżonatym i bezdzietnym bratem, który prędzej czy później będzie musiał komuś zostawić w spadku wszystkie swoje pieniądze.
— Ja wiem, Robert, ja wiem — skłamała ze ściśniętym gardłem. Tak bardzo starała się mu teraz wierzyć, ale wciąż nie potrafiła.
— Więc dlaczego pozwalasz mu o wszystkim decydować?
Wreszcie na nią popatrzył. Nie znała odpowiedzi. Wstydziła się przyznać, że w pewien sposób oburzało ją to, co Robert zrobił i na samym początku, przez bardzo krótką chwilę, o której wolałaby teraz zapomnieć, miała ochotę potrząsnąć nim i zapytać, co sobie wyobrażał, co sobie myślał, co nim kierowało… Zawsze sprawiał kłopoty, ale tym razem przeszedł samego siebie. I naiwnie myślał, że nic się nie wyda. Jakby nie wychował się w letniej stolicy Indii, która zawsze prędzej czy później odkrywała wszystkie tajemnice i wręcz huczała od plotek, gdy ktoś zrobił coś niemoralnego, a przy tym była małą, zżytą społecznością, przed którą niczego tak naprawdę nie dało się ukrywać wiecznie.
— Może tak będzie lepiej? — zapytała nieśmiało, a jej dłoń powędrowała w stronę jego ramienia. Odsunął się gwałtownie. Zupełnie zapomniała, że nie był już małym chłopcem, który sam szukał jej towarzystwa, z własnej woli zwierzał się ze swoich problemów i wierzył, że jeśli mama pocałuje uderzone miejsce, to ból natychmiast zniknie. — Kalkuta nie jest taka zła. Wujek zawsze cię lubił. Będziesz mógł z nim pracować, jeśli spodoba ci się bankowość.
Czuła się jak skończona idiotka, kiedy w jak najbardziej elegancki sposób starała się ominąć sedno sprawy. Powinna być mądrzejsza od kapitana. Powinna nie dać się zaślepić rozczarowaniu i złości o to, że, choć tak bardzo się starała, nie potrafiła wychować własnego syna tak, jakby życzył sobie tego jego ojciec. Kapitan chciał, żeby Robert był dokładnie taki, jak on — Natalie nie była pewna, czy potrafiłaby go wtedy kochać.
Boże. Co ona w ogóle sobie myślała. Oczywiście, że kochałaby go niezależnie od tego, jaki by był. Kochała go tu i teraz, kiedy unikał jej dotyku i pewnie czuł, że, choć bardzo się starała, nie potrafiła do końca wszystkiego zrozumieć. Nie umiała tylko zdobyć się na odwagę i powiedzieć tego głośno. Za bardzo bała się, że mógłby jej nie uwierzyć albo, co gorsza, odpowiedzieć, że nienawidził jej tak samo, jak kapitana.
— Wiem, że nie chcesz opuszczać Simli, ale to tylko na trochę. Kapitan ochłonie. Dobrze wam zrobi, jeśli trochę od siebie odpoczniecie. Jeśli chcesz, mogę napisać do wujka nawet dziś. Wystarczy go uprzedzić, że przyjedziesz — tłumaczyła dalej.
Przez chwilę myślała, że Robert zaprotestuje, nie zgodzi się, będzie dalej próbował z nią dyskutować. Odetchnęła więc z ulgą, gdy powiedział:
— Dobrze. Napisz. Nawet dziś.
Natalie pokiwała głową i przez chwilę miała ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Wstała więc i odeszła bez słowa, a kiedy usiadła za biurkiem w gabinecie kapitana i przyciągnęła do siebie kartkę papieru listowego, poczuła zbierające się pod powiekami łzy. Otarła je szybko i chwyciła za zdobione kością słoniową i prawdziwym złotem pióro, a gdy skończyła pisać, przywołała służącego, któremu kazała jak najszybciej zanieść zapakowany w elegancką kopertę list na pocztę. Kiedy wyszedł, obserwowała go przez okno, jak mijał siedzącą na wyłożonym miękkimi poduszkami leżaku Abigail i hinduską nianię, która teraz pochylała się nad kołyską małego Louisa, a potem odprowadziła wzrokiem, póki nie zniknął między zieloną gęstwiną drzew i krzewów.
Czasem zastanawiała się, czy to Indie uczyniły ich takimi ludźmi, czy po prostu wszyscy z góry byli skazani na wspaniałą zabawę, zakończoną bolesnym upadkiem na bruk.
Ciesze sie bardzo, ze pojawił sie rozdział, choc szkoda ze trzeba było tak długo cZekac. Postawa matki R jest dość specyficzna, trudno powiedzieć, w jakim stopniu faktycznie jest zależna od męża, a w jakim nie zgadza się z postępowaniem własnego syna. To drugie to pewnie bardziej kwestia wychowania, widzenia świata, bo jednocześnie widac, zd darzy chłopaka ogromna miłością. Ale moze faktycznie dobrze, ze pojedzie on do wuja, w szczególności ze chyba sam chce sie wyrwać z rodzinnego domu. Zastanawia mnie również, jak A bedzie sie żyć z mężem... Moze kiedyś go pokocha? Z niecierpliwoscia czekam na kolejny rozdział ;). Zapraszam Cie do mnie na zapiski-Condariramurs.blogspot.com
OdpowiedzUsuńJa tam jestem zaskoczona, że ten rozdział w ogóle się pojawił. Na Natalie miałam dwa pomysły i w końcu zrealizowałam ten, który na początku wydawał mi się nietrafiony, ale potem się do niego przekonałam. To dobra matka i człowiek ogółem, kocha swoje dzieci, dużo by dla nich zrobiła, ale nawet w dzisiejszych czasach ludzie mają problemy z akceptowaniem tego, co Robert zrobił w 1912 roku. Coś o nich jeszcze będzie pod koniec pierwszej części. ;) Ale Abigail i Louisa (jeśli to ich masz na myśli pod enigmatycznym "A") już więcej raczej nie będzie, nie będą mi chyba do niczego potrzebni. Moja teoria jest taka, że są raczej zgodnym małżeństwem, młodzi, nawet zakochani, bogaci... Nie jest ani nie będzie im razem źle na pewno. ;)
UsuńPrzybyłam, zobaczyłam, przeczytałam :D
OdpowiedzUsuńNo to ok, generalnie to moim zdaniem bardzo spoko to wszystko wyszło, już się nie będę rozwodzić po raz nie wiem który nad tym, że masz bardzo ładny język i fokle, mnie te zdania często jakieś takie niezręczne wychodzą, brakuje mi dobrego słowa i wychodzi takie 5/10, a u Ciebie ten problem jakby nie istnieje... Przewaga humanistów nad ścisłowcami piszącymi opka :C
OK, Natalie moim zdaniem wykreowana dobrze, przekonująca i kupuję ją na tyle, że... że ją okropnie hejtuję. Bo ja jestem zdecydowanie z tych babek, co by za swoimi dziećmi była naprawdę choćby nie wiem co, przynajmniej dopóki nie zaczęłyby być leniwymi pasożytami chcącymi żyć na mój koszt i nie chcącymi wynieść się z domu do 30... Może brzmi okrutnie, ale cóż, jedyne, na co nie pozwoliłabym moim dzieciom, to zostanie pasożytniczymi leniwcami, a sprawę taką, jak z Robertem osobiście przyjęłabym naprawdę na zasadzie "Aha, spoko". Oczywiście, ja wiem - inne czasy i tak dalej, ale to jakoś tak samo wychodzi, że odczuwam hejt pod adresem osoby, która nie może zaakceptować swojego dziecka przez takie coś, bo dla mnie osobiście to naprawdę nic takiego. A jeszcze osobną kwestią jest to, że strasznie mi szkoda i jednocześnie nie szanuję kobiet, które całe życie podporządkowują się mężom. I znów - wiem, inne czasy, wtedy to było co innego, oczywiście, ale hejt pozostaje :C No, także widzisz, że rozdział wywołał we mnie emocje XD
I w sumie chyba nie mam nic więcej do powiedzenia, bo było króciutko :C Ale nie liczy się ilość, a jakoś, a tej nie mam tu absolutnie nic do zarzucenia :)
Daj spokój, wyszłam z wprawy przez te pół roku, strasznie kulawy ten rozdział, a i mam wrażenie, że mi język znacznie zubożał. :C
UsuńRodzinka Burnettów jest wzorowana (luźno bo luźno, ale wciąż) na moich własnych doświadczeniach. Za dzieciaka się naoglądałam rzeczy, których żadne dziecko widzieć nigdy nie powinno, a co mi zostało w pamięci, to mnie już do końca życia prześladować będzie. Życie z człowiekiem takim, jak kapitan uczy prędzej czy później pewnych zachowań. Po jakimś czasie człowiek wie, co robić, żeby uniknąć niepotrzebnych awantur, a zamiast się po raz kolejny próbować postawić w pewnej chwili woli już odpuścić i się poddać, bo takie życie w ciągłym strachu przed czyimś gniewem strasznie wykańcza psychicznie. Tyle wiem z własnego doświadczenia i tyle zdecydowałam się przenieść do opka. Ale oczywiście rozumiem twoje odczucia co do postawy Natalie, sama nie popieram tego, że w końcu poddała się kapitanowi, ale kiedy przemyślałam jej charakter doszłam do wniosku, ze życie w 1912 roku byłoby zbyt piękne, gdyby każda matka akceptowała i ogółem nie była zbyt wstrząśnięta jawnym homoseksualizmem własnego syna. Zwłaszcza, że wtedy to nie było okej, będzie się spotykał z mężczyznami, może sobie ułoży z jakimś życie. Brytyjczycy, kolonizując Indie, narzucili im swoje prawo, a zgodnie z ich prawem za homoseksualizm szło się do więzienia, a w społeczeństwie spadało niżej poziomu najniżej hinduskiej kasty. Moje zdanie o Natalie jest takie, że i tak zachowała się w porządku. Cieszę się bardzo, że napisałaś mi, co o niej sądzisz i że jej postawa wywołała w tobie emocje, dziękuję ślicznie. <3
Meh, głupoty gadasz C:
UsuńZnaczy ja mogę powiedzieć tak - osobiście nie mam takich doświadczeń, ja miałam szczęście wychowywać się w rodzinie, w której właściwie nigdy nie było żadnych problemów (jedynie z wychowaniem mojej siostry, która okazała się niestety nieodwracalnie rozpuszczona, ale powiedzmy, że to inny kaliber kłopotu), i być może dlatego mam takie a nie inne podejście do sprawy. Dla mnie najnormalniejszą w świecie rzeczą jest szanujące się małżeństwo i tolerancyjni, wyrozumiali rodzice, a problem rodzin takich, jak rodzina Burnettów znam bardziej z doświadczeń bliskich mi osób. I być może też dlatego przemawia przeze mnie taki "hejt", bo po prostu złoszczę się o to, że problemy małżeńskie dotykają dzieci, że to, że rodzice nie potrafią zaakceptować i przyjąć do wiadomości pewnych kwestii odbija się tylko i wyłącznie na niczego nie winnych dzieciach. Po prostu zawsze jest mi przykro, kiedy słyszę o podobnych doświadczeniach, złoszczę się na matkę, która nie potrafi się postawić w obronie dzieci, złoszczę się na ojca, który nie widzi problemu, a w jego opinii jego zdanie jest jedynym właściwym, a największym priorytetem okazuje się, tak jak mówisz, unikanie kłótni. Po prostu nigdy tego nie doświadczyłam osobiście i być może dlatego nie potrafię do końca zrozumieć ludzi w takiej sytuacji.
Za to odnośnie unikania kłótni i tego, jak to wykańcza - tu akurat mogę zrozumieć, bo kilka lat temu byłam w podobnej sytuacji, tyle tylko, że nie związanej z rodziną. I sama nie wiem, być może też jest to kwestią rodziny i atmosfery w jakiej dorastałam, ale wniosek, jaki wyciągnęłam z tego wszystkiego jest taki, że życie w strachu przed czyjąś złością nie ma sensu. Jeśli się ciągle złości, to najwyraźniej z tym kimś jest problem, a nie ze mną. Bo za nic nie uwierzę, że jestem osobą tak złą, że można się tylko wściekać. Eh, cóż, głupio mi się wypowiadać na takie tematy, właściwie jak powiedziałaś, że to częściowo twoje własne doświadczenia, to aż nie bardzo wiedziałam co powiedzieć.
A wracając do opka, to może ja podkreślę, że jak najbardziej kupuję Natalie, bo o ile zachowania mogę nie popierać, i tak dalej, to jest ono przekonujące i wiarygodnie, wcale nie tylko, jak na tamte czasy. A jak jeszcze dodamy do tego czasy, to masz rację, nie mogło być inaczej. I owszem, jak na tamte czasy, to była wyrozumiała.
A mojego złamanego serduszka, jakim reaguję na podobne sytuacje, nawet jeśli to tylko opko, to niestety nic nie jestem w stanie poradzić :C
Szczerze, to to jest niby takie nic, ale to jest chyba rzecz, która do tej pory w Twoim opku dotknęła, w sensie poruszyła, nie uraziła, ofc, mnie najbardziej.
Proszę, polecam się, jak zawsze <3
Znaczy wiesz, moja rodzina też jest generalnie dość normalna, fizycznie nigdy nikt mnie nie bił, głodna ani zaniedbana nie chodziłam, niczego mi nigdy nie brakowało, po prostu czasem tak bardzo się bałam tego, co zastanę w domu po powrocie ze szkoły, że od rana kombinowałam przed koleżankami co powiedzieć, kiedy pytały, czemu jeszcze nie idę z nimi na autobus. Ale po tylu latach przerabiania w kółko tego samego wiem, jak się zachowywać, żeby unikać spięć, które mogłoby prowadzić do awantury i dla świętego spokoju tak się zachowuję. Dlatego ja bardziej rozumiem postawę Natalie, ona po tylu latach też by chyba chciała mieć już święty spokój, a Robertowi nigdy niczego nie brakowało, więc nie dziwota, że matka ma problem ze zrozumieniem, czemu on się tak zachowuje.
UsuńGdyby chodziło tu o moje prywatne dziecko, to oczywiście, że stałabym za nim murem i broniłabym go za wszelką cenę, bo to moje dziecko, ale Natalie ma wszystko utrudnione przez czasy, w których przyszło jej żyć, też staram się, żeby moje postacie jednak były dziećmi swoich czasów (Rainier mi pod tym względem nie wyszedł, najlepszym przykładem takiej postaci będzie tu chyba Cormac).
Więc ja doskonale rozumiem, co czujesz, kiedy tak czytasz o Natalie, ale o bycie złą matką chyba jej nie można posądzać. Ja na przykład uważam, że i tak dużo dla Roberta zrobiła. Przede wszystkim w pewien sposób obroniła go przed kapitanem, a on wciąż jest trochę jakby... Niewdzięczny, moim skromnym zdaniem. Nie chcę zdradzać, co dalej dla nich planuję, ale pod koniec pierwszej części jeszcze chcę trochę się poznęcać nad relacją Robert-Natalie-kapitan. I napomknę, że przez niewymienianie imienia kapitana tylko nazywanie go właśnie po nazwisku albo od stopnia nawet przez rodzinę to celowy zabieg, chciałam podkreślić tu ich zaburzone wzajemne stosunki. ;)
Pisz mi zawsze, co myślisz o zachowaniach moich postaci, ja bardzo chętnie posłucham, zawsze jestem tego ciekawa!
Nigdy nie wiem, gdzie ci spamować, weź mi powiedz :P. Bo mi się przypomniało - jest fajny nowy serial z gwiazdorską obsadą na podstawie And there where none (tzn. nie skończyłam jeszcze oglądać, właśnie to robię :D słyszałam, że zakończenie trochę popsute, ale ogólnie bardzo dobrze), może będziesz chciała sobie zobaczyć, o ile jeszcze nie wiesz.
OdpowiedzUsuń(A, i przypomniało mi się, że Lowri w poprzednim rozdziale czytała Christie :D więc coś u mnie było)
Ja ci spamię pod rozdziałami, ty mi też śmiało możesz.
UsuńDobra, muszę się przyznać, czytałam książkę, żeby oglądnąć ten serial, bo Aidan Turner, Maeve Dermody i Toby Stephens. A zakończenie, moim zdaniem, nie jest popsute, ono po prostu nie do końca tłumaczy, czemu ten, kto zabijał (aaa, napiszę bezspoilerowo w razie gdyby ktoś miał tego komcia jeszcze przeczytać) zabijał. Podejrzewam, że twórcy nie chcieli wszystkiego tłumaczyć, niech się widz pozastanawia trochę, a najlepiej, to niech książkę przeczyta. Trzeci odcinek ma jedną kapitalną scenę, tą z imprezą. I bardzo podobało mi się, w jaki sposób zrealizowali te sceny dotyczące tego, kogo zabili. I w ogóle bardzo pozytywnie mnie zaskoczył aktor, którego wybrali na Rogersa.